Przejdź do głównej zawartości

Idol

 

Większość ma swojego idola. Bynajmniej tak mi się wydaje. Idolem może być każdy. Mama, tata, ktoś z drugiego krańca świata, nauczyciel ze szkoły. W każdym razie osoba podziwiana przez nas, wręcz uwielbiana. Takie zapatrzenie może wynikać nie tylko z wyglądu persony, ale częściej z jej cech i osiągnięć. Co ważne zaznaczenia to to, iż idolów można mieć kilka. Choć mam dwóch, może trzech idoli to chciałabym Wam zdradzić mojego numero uno. I jest nim…

Marilyn Monroe to osobowość, której raczej nikomu nie muszę przedstawiać. Jako kobieta osiągnęła wiele i pewnie mogłaby więcej, gdyby nie pewne komplikacje. Jest wiele wersji. Zależy w jakie źródło się zaopatrzyliście. Natomiast chciałabym podkreślić, że nie imponuje mi ona jedynie talentem muzycznym. Swoje zauroczenie kieruje ku niej z nieco innego powodu. Moim zdaniem kryje w sobie coś tajemniczego. Ciężko odmówić jej uroku. Uroku zakorzenionego w jej duszy, takiej głębokiej wrażliwości. Marilyn interesuję się od dziecka. Odkąd pamiętam bardzo mi imponowała. I nie wiem czy ta fascynacja wynika z tożsamości z tą postacią. Być może. Ze względu na dzisiejszą datę (data śmierci Marilyn) postanowiłam podzielić się opowiadaniem, które napisałam.

Nigdy nie uważałam się za dziewczynę, za którą się wszyscy uganiali. Mam dwóch może trzech przyjaciół. Tyle mi wystarczy. Należę do tych niskich brunetek z aparatem na zęby i okularami, które niezdarnie przekrzywiają się raz na jedną, raz na drugą stronę. Nie przeszkadzało mi to kim jestem. Akceptowałam się, a co więcej, lubiłam. Jestem raczej odważna. Przyjemność sprawia mi czytanie książek, rysowanie i jazda na rowerze. Nie miałam kompleksów. Do czasu, gdy dwie blondyneczki z klasy nie zaczęły mi dopiekać. Nie wiem c z nimi jest nie tak. Od zawsze istniał jakiś niepisany konflikt między brunetkami a blondynkami. Czy chodzi o mężczyzn?  A to brzydka, a to kujon i tak dalej. Rozumiecie? Z czasem zaczyna to istnie irytować, nawet tak kryształowych osób jak ja. Stwierdziłam, że pierwsze takie docinki mogę znieść, ale teraz dziewczyny przekroczyły o próg za dużo. Postanowiłam zadziałać.

Po historii z profesorem Kieślowskim od razu wybrałam się do biblioteki. Chwyciłam z półki pierwszą, lepszą autobiografię o najbardziej seksownej gwieździe Hollywood i nie tylko. Pragnęłam dowiedzieć się jak to jest być tą jedną z głupich, a jednocześnie zabawnych i pięknych blondynek, za którą większość kobiet by zabiła. Na okładce widniała zniewalająca Marilyn Monroe. Pomyślałam wtedy: „I co pani gwiazdeczko? Tobie w życiu było tak łatwo i przyjemnie! Czemu ja nie mogłabym na chociaż jeden dzień być tobą?”

Obróciłam się w lewą stronę, lecz zamiast ujrzeć regały z lekturami dostrzegłam białą szafę ze srebrną klamką. Obok stała perłowa toaletka. Rozejrzałam się dookoła. Niby wszystko cudnie, ale proszę mi powiedzieć, gdzie ja jestem?! Nie do końca byłam pewna jak to się stało, że znalazłam się w takim schludnym pokoju. Nagle do drzwi ktoś zapukał.

-Proszę wejść!- zaprosiłam niepewnie osobę do środka.

W progu stanęła starsza kobieta, pozornie niczym nie wyróżniająca się. Miała na sobie czarny fartuszek ze szarymi falbankami.

-Może to moja służąca?-pomyślałam spoglądając na strój.

-Pani Marylin, od godziny powinna być Pani w Madison Square Garden. Próbuje się do Pani dodzwonić już kilkanaście osób- po chwili dopowiedziała- szofer czeka już przed domem.

-W takim razie niech jeszcze poczeka, przekaż mu, że za chwilę zejdę.

Cała zestresowana i zmieszana ubrałam sukienkę, którą miałam pod ręką. Szybko znalazłam lustro. Własnym oczom nie mogłam uwierzyć! W odbiciu ukazała się Marilyn Monroe! Teraz już jasne, dlaczego ta kobieta nie powiedziała do mnie po prawdziwym imieniu. Zorientowałam się co jest tutaj grane. Najwyraźniej moje słowa wypowiedziane w bibliotece zostały spełnione. Pytanie co teraz zrobić? W tej samej sekundzie usłyszałam odgłosy klaksonu. Pomyślałam, że to pewnie ten kierowca. Ubrałam pierwsze lepsze szpilki leżące obok łóżka, a następnie wsiadłam do samochodu.

-Jak się czuje dzisiaj, królowa diamentów?- niespodziewanie zapytał mężczyzna.

-W zasadzie, znakomicie- postanowiłam zacząć grać, jednocześnie próbując odnaleźć się w nowej, lekko niecodziennej sytuacji, po czym dodałam z uśmiechem:

-Mógłby Pan przypomnieć dokąd jedziemy?

-Ahh Marylin- zaśmiał się spoglądając raz to na mnie, raz na drogę- jak ja uwielbiam, jak tak uroczo żartujesz, dzisiaj masz zaśpiewać prezydentowi Johnnemu F. Kennedy’emu z okazji jego czterdziestu piątych urodzin.

Uśmiechnęłam się, aby nie wyszło, że jestem zakłopotana. Szczerze się stresowałam. Bałam się tłumów, o dziwo. Resztę drogi spokojnie siedziałam patrząc przez szybę czerwonego cadillaca. Próbowałam się odstresować. Nagle samochód się zatrzymał. Szybko wyszłam z auta. Peter Lawford zapowiedział mnie jako „late

 

Marilyn Monroe”. Wszyscy wiedzieli dlaczego. Odnosiło się to do mojej znanej niemal wszystkim niepunktualności.

Weszłam na scenę. Pełno męskich oczu było wtopionych we mnie. Muszę przyznać, że było to dla mnie niekomfortowe, zwłaszcza, iż się z tym nie kryli. Choć nie było to dla mnie żadną nowością, w końcu jestem uznawana za najbardziej ponętną gwiazdę Hollywood. Zaczęłam śpiewać Happy Birthday.

Po zakończonym występie musiałam odetchnąć. Za dużo bodźców i wrażeń jak na jeden dzień. Chętnie wróciłam do domu. Położyłam się na łóżko. Poduszka była jakaś za twarda. Obróciłam ją na drugą stronę. Niespodziewanie moim oczom ukazały się puste butelki od szampana. A obok leżały jakieś tabletki. Wzięłam je do ręki. Na środku było tam napisane wielkimi literami: „ŚRODKI NASSENNE”. Obok już mniejszym druczkiem widniał napis: „barbiturany”. Przestraszyłam się. Czyżby miała już ona jakieś próby samobójcze? Z lekcji chemii pamiętam, że alkohol i tabletki nasenne nie są dobrym połączeniem. Zwłaszcza w takich ilościach.

Raptem do pokoju weszła gosposia z koszem świeżego prania. Akurat trzymałam w ręku pudełeczko z lekami. Kobieta w szoku. Musiała nie spodziewać się, że wrócę o tej porze. Z niewyraźną miną powiedziała:

-Panno Monroe, proszę z całego serca, aby odłożyła dzisiaj te środki. Niedługo wraca Pani na plan filmowy. Może do tego czasu odpuścisz Pani? Martwię się o Panią.

-Ależ nie ma o co. Proszę dać mi spokój, zostawić pranie i wyjść. Nie potrzebuję żadnej pomocy, czuję się świetnie.- przepędziłam ją na cztery wiatry.

W końcu co miałam zrobić? Była to spontaniczna decyzja. Przecież nie poproszę jej o pomoc, gdyż stwierdzi, że zwariowałam, prawda? Po krótce, zaczęłam zastanawiać się o jaki plan filmowy chodzi… Ah! No jasne! Olśniło mnie! Jest rok 1962, więc Marylin Monroe wzięła w tym czasie udział w jednej z najbardziej kontrowersyjnych scen w owym czasie, w której pływała nago w basenie. Do czasu występu Jayne Mansfield w „Obietnice! Obietnice!” właściwie żadna gwiazda filmowa nie kręciła tego typu scen. Doszłam do klarownego wniosku- muszę przygotować się na to mentalnie i nie dać plamy. Postanowiłam wykończona dniem wziąć kąpiel i analogicznie położyć się spać.

Wstałam rano niezbyt wypoczęta. Bolały mnie mocno zatoki. Okazało się, że moja choroba powróciła. Teraz w dodatku muszę zmagać się z zapaleniem zatok przynosowych. Jak miło! Nie czułam się iść na plan. Gosposia podała mi numer, dlatego jak najszybciej skontaktowałam się ze studiem. Rozmowa była zacięta. Kłóciliśmy się głośno, nie miałam innego wyjścia. Dosyć już miałam traktowania mnie po macoszemu. Czy oni naprawdę nie mogli zrozumieć jak okropnie się czuję?! Niedorzeczne! Haruję jak wół, co wielu może zdziwić. Mówię serio! Bycie cały czas piękną i uśmiechniętą jest trudne i niewygodne. Postawiłam się i zgadnijcie co? Pozwali mnie do sądu, żądając ogromną sumę pieniędzy. Nie mogłam w to uwierzyć! Aż siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Chyba się przesłyszałam! Mało tego! Śmieli się mnie zwolnić!

Parsknęłam tylko, iż to Elizabeth Taylor powinna zostać pozwana za straty związane z produkcją  Kleopatry, a nie ja. Kobiety mają naprawdę niełatwe zadanie w tych czasach. Moje słowa się nie liczyły. Cokolwiek bym zrobiła, mężczyzna i tak ma zawsze rację.

Minęło trochę czasu. Przez te parę tygodni, zastanawiałam się co mogę zrobić, aby już wyjść z tego koszmaru i ponownie znaleźć się w dwa tysiące dwudziestym pierwszym roku. Zaskoczę Was. Nie wymyśliłam nic sensownego. Wkrótce studio ponownie skontaktowało się ze mną. Zwięźle mówiąc, dogadaliśmy się. Wiedziałam, że beze mnie nie dadzą rady! Tym razem jednak ja postanowiłam wyłożyć swoje zasady. Nie ukrywałam, że irytowała mnie ciągła seksualizacja mego ciała. Chciałam od tego odpocząć, a nawet się odciąć. W ramach odbudowania wizerunku wzięłam udział w sesji dla Vogue, światowej klasy czasopisma.

 

Przerażał mnie fakt, że ciągle słyszałam zaczepki w miejscu pracy. Nawet tam. I to nie tylko słowne! Jeszcze gorsze od nich były te… no sami wiecie. Ręce mężczyzn lądowały tam gdzie nie powinny. Nie miałam jak się sprzeciwić, uwierzcie mi! Byli to wpływowi ludzie, których jedno słowo mogłoby wzburzyć, a nawet rozsypać karierę. Wolałam to przemilczeć i tylko się słodko uśmiechać. Brzydziło mnie to do tego stopnia, iż bałam się wychodzić z garderoby. Przez co jeszcze bardziej studio się denerwowało, a co za tym idzie i ja. Czułam się osaczona i nieszanowana. Bałam się, że znowu wylecę z pracy. Musiałam się jakoś przełamać i iść dalej.

Ahhh jak okropny jest ten świat.

Wróciłam do mojego gniazdka w Brentwood. Potrzebowałam z kimś porozmawiać, wyżalić się. Z kimś kto nie będzie patrzył na mnie w ten sposób. Spotkałam się z fotografem i odbyłam popołudniową sesję terapeutyczną z doktorem Ralphem Greensonem. Nie spełnił on moich oczekiwań. Miałam wrażenie, że wyjęto ze mnie wszelkie oznaki życia. Może dawna miłość mnie wspomoże? Zadzwoniłam do ex męża. Chyba nie zauważył, jak okropny jest mój stan. Usiadłam na łóżko. Za szybą gwiazdy lśniły jak nigdy. Zastanawiałam się kiedy wrócę do prawdziwego domu, gdzie rodzice na pewno czekają na mnie z kolacją, a może ze śniadaniem? Nie wiem. Pragnę, aby ten koszmar się już skończył. Przekręciłam się powolnie na prawą stronę. Moim oczom pod szufladą ukazała się srebrna flaszka z czarną etykietą. Przyjrzałam się bliżej. Był to drogi szampan z 1856 roku. Napiłam się. W zasadzie byłam w ciele dorosłej kobiety. Zgodnie z prawem nic nie stało mi na drodze. Zadzwoniłam jeszcze do mego znajomego  Petera Lawforda. Rozmawialiśmy chwilę. Podczas pogadanki poczęstowałam się tymi miłymi tabletkami nasennymi. W pewnej chwili już średnio kontaktowałam ze światem. Ostatnie zdanie jakie usłyszałam było niezbyt wyraźne:

-Jesteś tam? Marilyn…właśnie… czy…

Zapadła ciemność.

-Marta! Zamykamy już, przyjdziesz jutro. Jak masz ochotę, możesz wziąć tę książkę do domu.-z pośpiechem powiedziała bibliotekarka trzymając w rękach stalowe klucze.

Błyskawicznie się otrząsłam.

-Jasne, tak, tak, już wychodzę!- wyszłam.

Telefon miałam rozładowany. Zostało mi dojść do domu pieszo. Pogoda nie dopisywała. Co prawda, nie wiało, ani nie padało, lecz było dotkliwie zimno. Blask księżyca oświetlał ciemne ulice, po których wyjątkowo nie śmigał żaden samochód. Idąc, powoli zaczęło do mnie docierać co się wydarzyło. Spojrzałam na prawie czarne niebo. Jedna z gwiazd nagle zalśniła nieco mocniej. Czy to satelita? Czy to znak od Marilyn? Tego się nigdy nie dowiemy. Jednak jestem pewna jednego, że kobieta, którą przez chwilę byłam jest kimś więcej, niż powszechnie uważaną głupią blondynką. Kobietą, która miała o wiele więcej inteligencji i siły, niż ktokolwiek inny. Kobietą, do której będę miała wieczny respekt i sympatię.

 

 

Ku pamięci Marilyn, mojej jedynej gwieździe…




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Drodzy Czwartoklasiści...

Dzisiaj trochę prywaty. Rozsiądźcie się. Wybrałam się dzisiaj do szkoły po odbiór świadectwa dojrzałości - wyników matur. Szczerze się przyznam, że zapomniałam już jak wygląda stres. Przez ten cały czas braku kontaktu ze szkołą nabrałam oddechu. Długo wyczekiwanej świeżości. Odpoczęłam, zrelaksowałam się, pracowałam i skupiłam na sobie. Nawet podczas Pucharu Świata nie odczuwałam tego stresu, jaki miałam właśnie dzisiaj. Wychodząc z pociągu i kierując się w stronę dawnego liceum, uświadomiłam sobie jeszcze bardziej, jak obciążona byłam wówczas bagażem stresu i frustracji podczas przygotowań do matury. Wpadłam w wir jakiegoś chorego maratonu nauki, presji, a przede wszystkim chęci dogodzenia bliskim, zapominając tak naprawdę o sobie. Choć ten czas miał swoje uroki, to nie wróciłabym do niego za żadne skarby. Zatraciłam siebie. Z biegiem czasu dostrzegam jak innym człowiekiem byłam - to mnie najbardziej przeraża. Słuchajcie swojego zdrowia. Ja tego nie zrobiłam. Wydawało mi się, że cią...

11 przyjemności jesieni

Dzisiaj przydarzyła się rzecz niespodziewana. Tak jak nie przewidziałabym pieczonej dyni na obiad czy nieznajomego pukającego do drzwi mojego domu, tak nie przewidziałam tego co stało się tego wieczoru. Wstałam wcześniej. Tak mam w zwyczaju i robię to niezależnie od tego czy jest rok szkolny, akademicki czy trwają wakacje. Choć to pewnie już wiecie. Wykonałam swoje obowiązki, nie omijając czarnej kawy na śniadanie i porannej pielęgnacji. Nic podczas wykonywania tych czynności, nie wskazywałoby na dzisiejszą niespodziankę. Jednak… wspominając nieco poranek, mogłabym wyodrębnić jedno, pewne niepokojące zjawisko. Mianowicie było mi zimno. Latem. Dziwne, prawda? Stąd też, dopóki, dopóty nie wyszłam na zewnątrz, po domu zamiast w różowej halce chodziłam w szlafroku i grubych skarpetach. Nie wzbudziło to moich podejrzeń przez cały dzień. Wszystko zmieniło się, gdy pojechałam na trening. Spakowałam cały ekwipunek i zaprosiłam do siebie moją przyjaciółkę, byśmy po wypitej mrożonej kawie po...

A Ty, jakim kwiatem jesteś?

  Dzisiaj proszę, zostańcie na ganku. Poczekajcie chwilę. Ja w tym czasie ubiorę swoje ocieplane buty i zamiast zapraszać Was tradycyjnie do mojego internetowego salonu, zabiorę Was na krótki, jesienny spacer. Jak zapewne zauważyliście, pogoda bardzo nam sprzyja, bowiem za nami najcieplejszy wrzesień w historii pomiarów. Liście powoli zaczęły się rumienić, co jak już wiecie, naprawdę napawa mnie optymizmem. Okoliczności wręcz zmusiły mnie, by zaprowadzić Was do pięknego i pełnego uroku miejsca. Zdążyłam już rozbudzić Waszą ciekawość? Niedaleko mojego drewnianego domku, do którego zawsze Was zapraszam znajduje się kwiaciarnia. Od ponad dziesięciu lat jest ona prowadzona przez panią Katarzynę. Pani Kasia, dumna czterdziestoletnia florystka, pasjonatka kwiatów i artystka dorobiła się na swoim hobby. Codziennie odwiedza ją mnóstwo klientów licząc, że to właśnie ona skomponuje dla nich jakiś bukiet. Przychodzą i mężczyźni po kwiaty dla swoich pań i kobiety po kwiaty dla swoich panów. ...